Czy też masz tak, że możesz długimi tygodniami, miesiącami czy latami cisnąć, cisnąć i cisnąć na jakąś zmianę w trybie życia – dajmy na to, chodzić wcześniej spać, jeść mniej słodyczy, mniej krzyczeć na dzieci czy mniej scrollować – ale pomimo najszczerszych wysiłków, pomysłów na strategie, wiedzy o korzyściach zdrowotnych i proaktywnego podejścia coś nie klika, no ni chu chu? A potem jednego dnia – coś przeczytasz, pogadasz z odpowiednią osobą, wpadnie Ci w ręce u fryzjera artykuł, puści się dokument na Netflixie – i KLIK! BUM! BACH! Zmiana nagle staje się możliwa i DZIAŁA?
Ja mam tak ostatnio z RUCHEM i ZDROWSZYM JEDZENIEM. No jeżu! Ileż lat ja się mocuję z tymi tematami… I nagle coś się zadziało takiego, że od kilku tygodni praktycznie codziennie ćwiczę – z reguły z radością i entuzjazmem, a do tego moje świadome jedzenie weszło na nowy poziom zaawansowania i flow. Jestem pod wrażeniem! A co takiego się zadziało? Chyba przede wszystkim to, że po latach najróżniejszych prób znalazłam sposoby na to, żeby te rzeczy DOPASOWAĆ do MOJEGO życia, a nie wciskać się na siłę w czyjeś pomysły, które pasowały do mojej rzeczywistości jak wół do karocy (wow, nawet nie wiedziałam, że znam takie przysłowie! dziękuję, bałaganie w głowie). Niby nic nadzwyczajnego, a jednak… po prostu wreszcie siadło.
(Jeśli interesuje Cię, co mi dokładnie „siadło”, to jest to BodyGroove (OMG! Czekałam na to całe życie), do tego moje ukochane chodzenie dłuższe i krótsze oraz 1-2x w tygodniu joga (konkretnie TA praktyka). A podejście do jedzenia zmieniła mi i ugruntowała Dr Lifestyle – obserwacja przez kilka lat jej IG i DWUKROTNE przeczytanie książki: to było mi potrzebne do wprowadzenia zmiany porządnych rozmiarów. Ale drobnostki z jej wskazówek wprowadzam już od dawna, naprawdę polecam.)
I wiesz co? Bardzo często ten sam mechanizm zachodzi w procesie wracania do siebie, odnajdywania swojej prawdziwej natury, wprowadzania zmian w życiu, które służą Twojemu psychicznemu zdrowiu. Potrafimy z klientką przez pół roku czy rok wałkować falami dany temat, tak, że w teorii jest jej świetnie znany; a jednak zmiana w życiu „nie klika” dopóki jednego dnia nie wyświetli jej się jakiś niby-randomowy post na IG i KLIK! Nagle po tym jednym bodźcu – kropelce przelewającej czarę – zachodzi efekt domina i to, co wcześniej było poukładane w głowie, nagle „rozlewa się” na życie i nowe reakcje zaczynają być nie tylko możliwe, ale często nawet łatwe. W biznesie nazywa się to ładnie popcorn effect: jak w ziarenku kukurydzy, zmiany zachodzą najpierw wewnątrz i są niewidoczne dla oka obserwatora – dopiero po dłuższym czasie jest POP! i nagle dzieje się coś spektakularnego. Ale przecież nie wydarzyłoby się to bez całego wcześniejszego procesu zmian wewnętrznych, podgrzewania itd…
Jeszcze jedno sprawia, że moja i moich klientek zmiana jest możliwa: łagodność i akceptacja. Siebie, procesu, tego, że wszystkiemu potrzebny jest czas. Dopiero, kiedy w pełni przyjęłam siebie i zaprzyjaźniłam się z moim brzuchem, mogę z sercem wejść w pozytywne odchudzanie i w nim wytrwać bez wrażenia przymusu, kary, ciśnienia. Dopiero, kiedy klientka przyjmie siebie w swojej złości, przytuli się w niechcianych reakcjach, zauważy z empatią, jak jest jej trudno, zapyta siebie z ciekawością o potrzeby i granice ukrywające się pod spodem – dopiero wtedy może prawdziwie zmienić swoje reakcje, szczerze, ze środka i trwale. Dopóki będzie sobie kazać przestać się drzeć na dzieci, dopóki będzie sobie w tym dokopywać poczuciem winy, dopóki będzie się krytykować za to, że znowu popełniła błąd – dopóty zmiana będzie wymuszona, płytka i niesatysfakcjonująca. Potrzebujemy głosu wewnętrzego łagodnego rodzica, żeby móc sobie prawdziwie zaufać, że ta zmiana jest dla nas dobra. A łagodny rodzic jest empatyczny, zaciekawiony i spokojny zamiast nas krytykować, oceniać i wzbudzać w nas poczucie winy. Tylko… jak ten głos zbudować, skoro tak wiele z nas nigdy go nie słyszało w dzieciństwie ani w dorosłości? Jak dotrzeć do tych pokładów łagodności wobec siebie (i innych)?
To jest o wytrwałości. O showing up in the arena (jak mówi Brené Brown). O on lâche rien (we never give up, nigdy się nie poddajemy). Nie w znaczeniu: upieram się na zawsze na jedną obraną drogę. W znaczeniu: JESTEM. Każdego dnia. Jestem obecna w swoim życiu. Świadomie wybieram jego kierunek, energię, przy której staję, to, co podlewam swoją uwagą. Jeśli czterdzieści osiem razy dam się wyprowadzić z równowagi danym zachowaniem dziecka, które coś we mnie triggeruje, choć wiem, że wynika z jego potrzeb i że nie robi tego mi na złość, to spróbuję jutro czterdziesty dziewiąty raz skręcić o 1 stopień w inną stronę. Może krzyknę obok dziecka, a nie na dziecko. Może szybciej się wyreguluję i powrócę do bliskości z dzieckiem. Może krzyknę w ręcznik w łazience, a nie do dziecka. I przytulę siebie w tym, zamiast setny raz dopieprzać sobie poczuciem winy.
Do zmiany, trwałej, dobrej, TWOJEJ, potrzeba tylko tego i aż tego: BĄDŹ. Show up. Jak odlecisz, to wracaj. Nigdy nie przestawaj wracać. I wierzyć.